Spotkaliśmy w markecie znajomych. Z lat szkolnych. Nie widzieliśmy się kilka lat. Dla niej – koleżanki z klasy – Maciek napisał pierwszą miłosną piosenkę (bardzo ładną zresztą) 😉 Ona – ta, która odrzuciła maćkowe zaloty – ma na imię Kasia (ciekawe skąd ten jego sentyment do tego imienia) 😉
Ale nie o tym chciałam.
Gadamy sobie pomiędzy jogurtami i śmietanami o tym i tamtym, choć niezbyt długo, no bo jak. Zerkamy na siebie, na dzieci, które nam towarzyszą. I ona mówi – nic się nie zmieniacie, to niesamowite. Że niby my tacy ładni, młodzi, piękni, szczupli, bez celulitu (to ja), z dobrym wzrokiem (to Maciek), wysportowani, pełni życia…aha, i zakochani. Nawet jej uwierzyłam, na chwilę oderwałam się od półki z danonkami, poszybowałam nad brudnym akwarium z rybami, nad stoiskiem z mięsem, zrobiłam salto nad mrożonkami i już, już miałam wykonać półobrót pod sufitem gdy ona, patrząc na naszą Kasię dodała – jaka ona śliczna.
Opadłam gwałtownie na górną półkę z poduszkami, strzepnęłam kurz i upewniłam się (nie, nie było innych dziewczynek w pobliżu) czy to o mojej córce jest. No o niej.
Jak ona mogła tak brutalnie sprowadzić mnie na ziemię? Aż mi celulit na pupie zafalował.